Jeśli szczyt nosi nazwę „wielki zły kamień” (Großer Bösenstein), to bez wątpienia coś niedobrego musi się za tym kryć. Odczułam to na własnej skórze, kiedy w pewien piękny, czerwcowy dzień udałam się na wędrówkę w Niskie Taury - pasmo w austriackich Alpach Wschodnich. Kompletnie nic nie zapowiadało, że ta wyprawa pozostawi szczególny ślad w mojej psychice. Ale jak to mawiają, co cię nie zabije, to cię wzmocni.
Prosimy o wyłączenie blokowania reklam i odświeżenie strony.
Następny około 2 km odcinek drogi stanowi podejście na Großer Bösenstein. Z tym fragmentem szlaku wiąże się pewna niezbyt przyjemna dla mnie historia. Otóż ze względu na to, że wybrałam się w Alpy w czerwcu, w żlebach zalegał jeszcze śnieg (dość grube, zlodowaciałe warstwy). Niestety jeden z takich wypełnionych śniegiem żlebów przecinał szlak na szczyt Großer Bösenstein. Nie miałam ze sobą raków, więc jedynym bezpiecznym - jak mi się wówczas wydawało - sposobem na pokonanie tej przeszkody było obejście jej górą. Nie była to jednak zbyt mądra decyzja, gdyż stok był wyjątkowo stromy, a do tego śliski, bo pokryty jedynie zbitą darnią situ skuciny. Przeżyłam dramatyczne chwile, kiedy próbując przedostać się nad śnieżnym żlebem każdy mój krok kończył się zsuwaniem w dół w kierunku oblodzonej pokrywy, mającej kilkaset metrów długości. Nie byłam w stanie znaleźć żadnego stabilnego punktu oparcia dla stóp, a chwycone w dłonie kłujące łodygi situ rwały się w palcach i nie stanowiły żadnego zabezpieczenia w razie obsunięcia się w dół. W takich momentach traci się ochotę na wszelki ruch, a umysł intensywnie poszukuje rozwiązania, jak wyjść z opresyjnej sytuacji. Musiało to wyglądać dość nieciekawie - ja przyklejona w bezruchu, w pozycji rozgwiazdy, do niemal pionowego zbocza pokrytego skąpą murawą. Na szczęście w czas pojawiła się pomocna dłoń i zostałam dosłownie przeciągnięta nad żlebem. Później potrzebowałam ładnych kilku minut, by uspokoić myśli, drżące nogi, mocno bijące serce i przyśpieszony oddech. Niezapomniana przygoda.