dodano: 2017-02-28 16:10 | aktualizacja:
2023-02-17 22:22
autor: Janusz Sulisz |
źródło: SAT Kurier 5/2010
Prosimy o wyłączenie blokowania reklam i odświeżenie strony.
Galicja należałoby raczej czytać
Galisia i nie mylić z polską Galicją, choć
Hiszpanie cenią sobie takie porównania!
Galicja to kraina św. Jakuba i pielgrzymów, którzy przybywali tam od kilku wieków, gdzie... deszcz to sztuka. Wynika to z faktu, że Galicja leży nad Atlantykiem w północno-wschodniej Hiszpanii i nie jest tak gorąco, jak wielu Polakom kojarzy się ta część Hiszpanii. Dwa razy byłem w Santiago de Compostela i uważam, że kto nie odwiedzi tego miasta to nie zazna szczęścia.
PODRÓŻ DO SANTIAGO Z PRZYGODAMI W 2010 ROKU
Z Polski do Galicji (porty lotnicze to Vigo i Santiago de Compostela) najlepiej polecieć samolotem, choć to czasami może być więcej niż trudne, o czym przekonaliśmy się osobiście, gdy w 2010 roku wybuchł wulkan na Islandii. Podróż samochodem odradzamy - poniżej dlaczego - lepiej już wybrać się piechotą lub rowerem, choć na to trzeba mieć kilka miesięcy. Sama podróż na odcinku szlaku
Camino Frances - od granicy francusko-hiszpańskiej aż do Santiago de Compostela (800 km wzdłuż północnej Hiszpanii).
Najwygodniej dostać się tam można z Polski samolotem przez Madryt, Barcelonę, Alicante, Majorkę lub Londyn. Gdy rezerwowaliśmy bilety na lot w Ryanair via Londyn do Santiago de Compostela, był piątek, 9 kwietnia 2010 roku, czyli
dzień przed katastrofą prezydenckiego samolotu w Smoleńsku, to nie pomyślelibyśmy, co stanie się dzień później, nie mówiąc o powrocie, który wypadł dokładnie na czas pogrzebów i wizyt głów państw w Krakowie oraz wulkanicznych wyziewów z Islandii. I tu zaczęły się nasze przygody.
Wtedy nikt z nas nawet nie przypuszczał, że podróż przedłuży się o kilka dobrych dni oraz że przeżyjemy „przygodę życia", włącznie z jazdą redakcyjnym samochodem ściągniętym z Krakowa do Barcelony, tylko po to, by nas odebrać z hotelu, bo nie latały samoloty, jak na złość strajkowali francuscy kolejarze, nie można było pożyczyć samochodu (na biurze Hertza pisało krótko: NO CARS), a biletów na autobus gdziekolwiek na północ lub wschód po prostu zabrakło. To może wydawać się śmieszne w środku tak cywilizowanych krajów Unii Europejskiej, jak Hiszpania czy Francja, ale człowiek czuł się wtedy zamknięty w swojej niemocy, bo oferta prywatnych kierowców na jazdę tylko do Mediolanu lub Lyonu opiewała na kwoty 1000-2500 euro.
Tylko z Barcelony do Polski to naprawdę długa trasa na podróż samochodem - ponad 2200 km non stop po autostradach, ale trzeba na to poświęcić ponad 24 godziny. Do tego nie policzyliśmy trasy 1200 km między Santiago i Barceloną, którą jeszcze udało się pokonać samolotem, póki latały. Był wtedy w 2010 roku zarezerwowany samolot z Barcelony do... Budapesztu (lotniska w Polsce już były zamknięte), żeby autem lub pociągiem dojechać do redakcji w Krakowie, bo trzeba było oddać do druku kolejne wydanie SAT Kuriera. Ponieważ samolot z Santiago do Barcelony był wieczorem, to trafiliśmy do hotelu i rano pojechaliśmy taxi na lotnisko, a tu kierowca oznajmił nam: co robimy, bo w radio właśnie ogłosili, że lotnisko zostało zamknięte z powodu pyłu wulkanicznego. Znów hotel i nerwowa sytuacja, a deadline SAT Kuriera lada chwila.
Ostatecznie udało się namówić jednego z kolegów z branży tv-sat, że pojedzie samochodem do Barcelony, by nas odebrać, bo może ktoś się zdziwić, ale chciał posmakować krewetek przy plaży w Barcelonie (jak to dużo ludziom nie potrzeba?). Niestety po drodze stracił prawo jazdy pod Lyonem, bo francuskie policjantki zarejestrowały na autostradzie przekroczenie prędkości o ponad 50 km/h, co zakończyło się zabraniem „prawka”. Krewetek nie było, a zamiast tego musieliśmy zapłacić ponad 600 euro za wynajem zaprzyjaźnionego kierowcy i jego samochodu, by nas dowiózł z Barcelony do Lyonu, a to bagatelka 600 km, żeby odebrać własne auto z policyjnego parkingu przy francuskiej autostradzie pod Lyonem. Zaliczyliśmy przy okazji trasę przez zakręty w Pirenejach, wszystko przez pomyłkę wyjazdowej drogi z Barcelony przez niedoświadczonego kierowcę. Ostatecznie wszystko zakończyło się dobrze i po 24 godzinach byliśmy w Polsce. Żeby było śmieszniej, dobę po powrocie do kraju odwołano alert wulkaniczny i samoloty już latały normalnie. Mogliśmy spokojnie wygrzać się na plaży w Barcelonie i wrócić samolotem, a tak to w specyficzny sposób zaliczyliśmy szlak św. Jakuba.
Materiał chroniony prawem
autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy.